środa, 7 października 2015

Wojna o szkolny sklepik.

 photo av3_zpsqhpfzuba.png

   Już od ponad miesiąca w szkolnych sklepikach obowiązuje zakaz sprzedawania „śmieciowego jedzenia”, ale dalej ten temat wzbudza wiele emocji. Bo to ograniczanie wolności, podważanie autorytetu rodziców (co to będzie jak dziecko dowie się, że colka którą pije codziennie do obiadu jest niezdrowa :o ) z drugiej strony walka o zdrowie dzieciaków.

Jako dietetyk jestem za czy przeciw?

Szczerze?
   To trochę bardziej skomplikowane niż się wydaje. Pomijając już kwestie finansowe samych właścicieli sklepików to moim skromnym zdaniem mimo, że cel jest wspaniały to rząd zabrał się do tego za przeproszeniem „od dupy strony”. Od razu nasuwa mi się cytaz z książki Pana Andrzeja Sapkowskiego „Pomimo iż 67 zarządzenie rektora zabraniało studentom i bakałarzom picia i hulania przed zapadnięciem zmroku, w Oxenfurcie pito i hulano całą dobę, na okrągło, wiadomo bowiem, że jeśli coś może wzmóc pragnienie jeszcze silniej niż proces przyswajania wiedzy, to tym czymś jest pełna lub częściowa prohibicja.” - Krew elfów I tom sagi o Wiedźminie

   Ja nie wiem kto wpadł na tak yntelygentny pomysł żeby bez żadnego przygotowania wrzucać ludność na głęboką wodę, gdzie 95% nie umie pływać i oczekiwać wdzięczności (to nie są dane statystyczne, a tylko przenośnia, czytaj dalej). Takie rewolucje wprowadza się stopniowo latami. Żeby odniosło to skutek trzeba zacząć od EDUKACJI i to nie tylko dzieci, ale i rodziców. Fajnie, że szkoła jako placówka edukacyjna teraz oferuje tylko zdrowe jedzenie (więc pośrednio edukuje co jest zdrowe), tylko społeczeństwo nie jest najzwyczajniej na to gotowe. Skąd przeciętna Grażyna, Jadzia czy Andrzej mają wiedzieć co to kwasy tłuszczowe trans, jakie mają działanie i gdzie występują? Oni tylko radują serca tym , że dziecko jest szczęśliwe jedząc kolejną paczkę czipsów i wcale nie zdają sobie sprawy z tego , że trują je i fundują smutną przyszłość w kolejce do kardiologa, diabetologa ,ortopedy czy innego specjalisty (a nawet do wszystkich naraz). Naszemu społeczeństwu brak podstawowej wiedzy, która obala mit pulchnego zdrowego dziecka z fałdkami tłuszczyku (miał on sens w czasach gdzie dostęp do jedzenia był utrudniony i wtedy był to obraz dziecka zadbanego). Proszę państwa nawyki żywieniowe wynosimy z domu! Problem w tym, że weszliśmy w czas gdzie przekonania naszych babć są już nieaktualne i musimy je zaktualizować tak samo jak aktualizujemy nasze smartfony, żeby dostosować się do panujących warunków. Gdybyśmy mieli świadome społeczeństwo z rzetelną wiedzą to popyt sam by zdefiniował podaż i nie trzeba byłoby wprowadzać żadnych zakazów. Nie byłoby teraz płaczu na forach, że zabierając dzieciom fast foody zabieramy dzieciństwo (najgłupszy argument ever, mi rodzice nie dawali lizaków jak byłam mała i jakoś nie czuje, że miałam przegrane dzieciństwo, ale co ja się znam). Pewnie nie wierzycie, że edukacja coś zmieni? Podam najprostszy przykład żywcem wzięty z życia.

Miejsce: Uniwersytet Medyczny w Białymstoku – bufet w budynku Wydziału Nauk o Zdrowiu
Czas: przerwa między zajęciami

Przy stolikach siedzą grupkami studenci różnych kierunków. Po czym poznać studentów dietetyki? Po zawartości talerzy. U nich królują kanapki, sałatki, naleśniki ze szpinakiem, zupy i czasem jajecznica. Do tego każdy z własną butelką wody. Frytki i inne fast foody tylko sporadycznie, bo jednak wszystko dla ludzi, a czasem się zachce zaszaleć. W porównaniu przy innych stolikach można zobaczyć zapiekanki, pączki, batoniki i napoje gazowane.

Można? Można. Są efekty? Są.

   No dobra spoko, ale kto miałby edukować? I tu was pewnie zdziwię... DIETETYCY! Dokładnych statystyk nie znam, ale co roku nasze uczelnie (tylko) medyczne produkują setki wykwalifikowanych w tym kierunku magistrów . Młodych, pomysłowych ludzi z wiedzą, których nie trzeba przyuczać. Ci ludzie przez 5 lat uczą się nie tylko zasad żywienia w zdrowiu i chorobie, ale także jak to wdrożyć w życie.

   Ale co się stało to się nie odstanie, wprowadzili zakaz i co teraz? Trzeba ulepszać system , edukować nie dać się krzykaczom, bo kto krzyczy? 
Dzieci z podstawówki , bo mamusie i tatusie tak mówią (kolejny raz kłania się brak świadomości rodziców i będę to powtarzać do znudzenia). 
Gimnazjaliści, bo to taki wiek i oni zbuntują się przeciw wszystkiemu.
 Licealiści... oni akurat mają prawo podnosić głos. Skoro w świetle prawa większość z nich może legalnie kupić papierosy i alkohol to przydałoby się udzielić im pełnych praw obywatelskich. Więc jeśli liceum/technikum nie jest w tym samym budynku co gimnazjum i podstawówka, to jestem za zniesieniem zakazu.

   Tak czy siak trzeba na razie przeczekać falę hejtu, niech dzieciaki jak chcą biegają do sklepów na przerwach, bo i tak w końcu im się znudzi i się najzwyczajniej przyzwyczają (ciekawa jestem kto będzie biegał jak zacznie lać i będą 4 stopnie za oknem). Sama żałuje, że za moich czasów nie było takiego zakazu i dostępu do wiedzy, bo może teraz nie płakałabym nad swoją oponką z przodu.
Podsumowując: plan słuszny, wykonanie nie przemyślane i do poprawki.
Teraz zostało nam tylko patrzeć w którą stronę to wszystko pójdzie.

Pozdrawiam i niech rozsądek będzie z wami
A.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz